Start Namysłów
Zaloguj Zarejestruj

Logowanie do konta

Nazwa użytkownika *
Hasło *
Zapamiętaj mnie

Stwórz konto

Pola oznaczone gwiazdką (*) są wymagane.
Imię *
Nazwa użytkownika *
Hasło *
Zweryfikuj hasło *
Email *
Zweryfikuj email *
Captcha *

"Super Show"

Odsłony: 10845

Niespełna tydzień temu doszło w Polsce do meczu, o którym informował właściwie każdy serwis sportowy. Tak, tak, chodzi o „Super Mecz”

na gdańskim stadionie, pomiędzy miejscową Lechią i FC Barceloną. We wtorkowy wieczór nasze krajowe piłkarskie podwórko wstrzymało oddech, aby zobaczyć (osobiście lub w TV), jak półbogowie reprezentujący klub z Katalonii zmiotą z powierzchni ziemi skromny klubik z Gdańska. Przepraszam za zwrot „klubik” (bo Lechia, to dla mnie piękne tradycje), ale właśnie takie miałem wrażenie, przeglądając prasę lub wychwytując kolejne newsy kolportowane w radiu czy telewizji. Tymczasem piłkarska rzeczywistość ani nie jest tak krystalicznie czysta jak – chciałby media – „Barca”, ani tym bardziej ubłocona, jak – wciąż chcieliby niektórzy – polski futbol. Prawda leży gdzieś pośrodku. By jednak poznać choć część odpowiedzi na nurtujące nas pytania, trzeba być nieźle „wciągniętym” w temat.

Po co o tym piszę? Przede wszystkim dlatego, że w poprzedni wtorek coś we mnie pękło. Wyjątkowo tekst ten reprezentuje osobisty punkt widzenia autora, a nie redakcyjnego gremium portalu StartNamyslow.pl (choć zdanie mamy podobne). Przyglądając się „Super Meczowi” doszedłem bowiem do wniosku, że piłkarska Polska osiągnęła szczyt ignorancji. Ignorancji wobec prawdziwych kibiców futbolu. Spotkanie to było jawną kpiną i sprowadzeniem kraju ze sporymi tradycjami futbolowymi do poziomu Malezji, Filipin czy krajów Bliskiego Wschodu. Czy naprawdę nikt nie zauważył, że gierka ta nie nosiła znamion żadnej rywalizacji, jak chcieli wmówić nam dziennikarze? Był to tylko i wyłącznie „event” o znaczeniu marketingowym i biznesowym (świadomie używam slangu korporacyjnego, którego nie znoszę). Byłem zażenowany, gdy do mediów przeciekały kolejne informacje związane ze zdradzaniem szczegółów „Super Meczu”. Dlaczego? A dlatego, że szedłem o każdy zakład, że poza półbogiem Leo Messim (to główny magnes przyciągający kibiców na stadion), a w gratisie także Neymarem (w pierwotnym terminie miał nie wystąpić) tylko garstka uczestników tegoż święta miała pojęcie o pozostałych piłkarzach wielkiej Barcelony. Nie wspomnę o piłkarzach gospodarzy, których 80% zasiadających na PGE Arenie pewnie nie kojarzyło w ogóle. W naszym kraju doszło do wydarzenia bez precedensu – zorganizowano spotkanie, w którym dwa nazwiska wydrenowały kieszenie wielu tysięcy ludzi i zdecydowana większość obserwatorów tego „eventu” była naprawdę ukontentowana! Ludzie płacili po kilkaset złotych, aby tylko zobaczyć na żywo piłkarskich półbogów. OK, taką mieli potrzebę i nic mi do tego. Zgadzam się. Tyle, że właśnie wtedy z całą mocą uświadomiłem sobie, jak nisko upadło pojęcie kibica w naszym kraju. Wynik meczu jest tu kompletnie nieistotny, gdyż był to pojedynek na niby. Kto wie, czym była w koszykówce ekipa Haarlem Globetrotters, ten pewnie wie, o czym myślę. To nie był mecz, to było tylko show. Kto wie, czym jest wrestling, ten będzie wiedział, co mam na myśli. To nie jest sport, to tylko show. I z takim właśnie zamysłem jeździ po świecie FC Barcelona. Owszem, kiedy gra na poważnie, wtedy rzeczywiście trudno komukolwiek im się przeciwstawić. Ale to tylko jedna strona medalu. W dzisiejszych czasach potężne kluby marketingową spiralę nakręciły do takiego stopnia, że bez letnich czy zimowych tournee po piłkarskich krajach trzeciego świata (lub jak kto woli piłkarskich rynków wschodzących), te nie dopięłyby budżetu. Są w wielkich klubach ludzie od tego, aby na ogłupianiu sympatyków futbolu zarobić dla klubu pieniądze. I chwała im za to. Szkoda tylko, że tytułowym „Super Show” sprowadzono Polskę do roli Republiki Bantustanu.

Te wszystkie ochy i achy nad Barceloną! Pewnie, gdyby dotyczyły jej gry na poważnie, to ja taką argumentację przyjąłbym bez zmrużenia oka. Nigdy nie byłem zwolennikiem piłki hiszpańskiej (pardon, tu katalońskiej), ale piłkarski kunszt docenię zawsze. Na pewno jednak nie będę tego robił, gdy ktoś przyjeżdża odp… odrabiać pańszczyznę, a na trybunach (nie dowierzam) oglądam ekstazę! Mało tego, widzę gloryfikację ekipy z południa Europy, niczym wyznawców jakiejś sekty! No bo jak wytłumaczyć fakt, że ludzie zachowują się jak opętani. Pal licho, że dystyngowani panowie przywdziani od stóp do głów w markowe ubrania (i obowiązkowo oryginalny strój meczowy FCB), kompensują swoje braki w kibicowskiej edukacji. Dla mnie to nawet wesołe, bo to trochę tak, jakbym oglądał małpy w cyrku. Ale ta sama sytuacja irytuje mnie już niemiłosiernie, gdy widzę, że Ci szacowni Panowie w „leczenie kompleksów” wkręcili swoje pociechy. Za komuny (ustrój, w którym się wychowałem) obowiązywał system nakazowo-rozdzielczy. I to samo oglądam dziś na trybunach, gdy tatuś niejako wmawia synowi, że FC Barcelona, to jego źródło inspiracji i sposobu na życie. Gów… guzik prawda. Gdyby ta sama Barcelona była dziś ekipą środka tabeli ligi hiszpańskiej, to miałaby w Polsce ledwie garstkę kibiców i sympatyków. I tu należy się wyjaśnienie. Dla mnie kibicem NIGDY nie będzie ten, który całe życie spędził przed telewizorem, nawet oglądając mecz w mecz ową Barcelonę. To tylko sympatyzowanie z klubem. I nawet jeśli wie, co znaczy „Mes que un club”, a obudzony w nocy wyrecytuje skład tego klubu z Gran Derbi w 1975 roku, nadal jest jej sympatykiem. I nawet jeśli zna całą jego historię i interesuje się historią Barcelony i Katalonii – w moich oczach nic się nie zmienia – jest wciąż sympatycznym sympatykiem FCB. Kibic, to inny stopień wtajemniczenia. To już przekroczenie Rubikonu, na który stać zdecydowanie mniejszy odsetek populacji (w przypadku Barcelony słowo „stać” nabiera, niestety, dodatkowo wymiaru finansowego). Pomijam tu detale między kibicem, a fanatykiem. To inny wymiar artykułowania swojego przywiązania do klubu. Ten pierwszy raczej w skupieniu analizuje grę swojej ulubionej drużyny, rozterki tłumiąc w sobie, względnie dzieląc się z nimi z najbliższymi „towarzyszami niedoli”. Ale towarzyszy klubowi i życzy mu dobrze. Ten drugi, to już ekstremalna forma przywiązania. Mecze u siebie, mecze na wyjeździe i regularność w ich oglądaniu. Do tego nierzadko werbalne wsparcie zespołu podczas gier, a na pewno życie z danym klubem 24 godziny na dobę. Kojarzy Wam się z fanatyzmem religijnym? Coś w tym na pewno jest. Taka też natura piłkarskiego fana(tyka), który za swój klub dałby się pokroić. Zwracam jednak uwagę na fakt, że to trochę błędne koło, bo ludzie Ci przeważnie klub swój wręcz idealizują. Skoro jednak niektórym z tym dobrze, to nie zamierzam tego ich porządku wywracać do góry nogami.

Gorzej, gdy pojawiają się kibice lub fanatycy, którym wydaje się, że znaleźli wzór na nieomylność. Wtedy może pojawić się problem. Choćby taki, że prezes X, działacz Y czy piłkarz Z nie jest przez nich mile widziany. A wtedy odbija się to na klubie, włącznie z ekstremalnym  życzeniem własnemu klubowi porażek. Niby cienka granica, ale jakże widoczna. Cienka granica między kibicem, a osobą źle życzącą klubowi. Bo jeśli jesteś kibicem, to ten klub wspierasz. Jeśli nie podobają Ci się pewne rozwiązania w klubie, to chcesz przedstawić własne. Wskazać płaszczyzny, które można (wedle własnego mniemania) polepszyć. Wśród kibiców czy fanatyków nie ma miejsca na dywersję. Jasne, można, a wręcz trzeba punktować słabo funkcjonujący zarząd czy działania klubu. Ale niedopuszczalna jest permanentna krytyka bez zaangażowania własnego. Permanentna krytyka, tylko dlatego, że ktoś nam nie pasuje, nic nie wnosi. Jeśli krytykujesz, to najwidoczniej sam masz pomysł na ulepszenie sytuacji. Jeśli krytykujesz, to być może nawet sam masz ochotę, aby zaangażować się w działalność klubu i pomóc w zmianach na lepsze. Jeśli jednak krytykujesz dla zasady, byleby skrytykować – bez wskazania merytorycznego pomysłu na polepszenie sytuacji – kibicem, a tym bardziej fanem nie jesteś. To tylko czcza gadanina. To klasyczne „bicie piany”. Najłatwiej jest wszystko negować. Ale jakże trudno wskazać pomysł na rozwiązanie rzekomego problemu. Absurdalną spiralę niezrozumienia można nakręcać w nieskończoność i z każdym dniem będzie tylko gorzej.

Co to ma wspólnego z „Super Meczem”? Ano ma i to nawet sporo. Bo tam też w sporej liczbie znaleźli się krytykanci wszystkiego, co kojarzy się z polską piłką. Polski futbol? Be. Ale kataloński jest już cacy, nawet jeśli nikt tam nie grał na poważnie. Sądzę, że prawdziwi kibice w Gdańsku nie mieliby specjalnych oporów, gdyby przeciwnik, czyli „Super Klub” zagrał z nimi mecz kontrolny w pełnym składzie. Byłby to wtedy jakiś punkt odniesienia do tego, w jakim piłkarskim miejscy znajdują się ich pupile. Ale mecz na niby? To już farsa, na którą nie dali się nabrać. Nie chcieli w tym nawet specjalnie uczestniczyć, co organizatorom było nawet na rękę. W końcu Ci mogli sprzedać kolejne wejściówki za –set złotych. Towarzyskie spotkanie Lechia Gdańsk – FC Barcelona było kpiną z kibiców. Podkreślam, nie widzów czy zwykłych mainstreamowych konsumentów, ale właśnie kibiców. Ci czuli pismo nosem i „Super Mecz” odpuścili. Nie chcieli w całej tej jałowej zabawie na niby brać udziału. Znaleźli się jednak chętni, którzy nie dość, że pognali na drugi koniec Polski, aby uczestniczyć w „Super Meczu”, to jeszcze z pewnością będą opowiadać o tym wnukom. Jak to wielka Barcelona zawitała do Polski. Tymczasem to ta sama Barcelona, która w 2008 roku uległa w meczu oficjalnym (w ramach eliminacji Ligi Mistrzów) krakowskiej Wiśle 0-1. Tamten skład zagrał na poważnie i był naszpikowany gwiazdami. Ale większość uczestników ostatniego widowiska (podkreślam: nie wszyscy) nawet o tym nie wiedziała. Nie wiedziała, że kataloński „Dream Team” nie jest piłkarskim Midasem. To też ludzie. Do tego ludzie, którzy chcieliby odpocząć, ale nie pozwalają im na to zobowiązania biznesowe. Jedno z nich zrealizowali właśnie Polsce, gdzie czynnikiem podstawowym było zarobienie kasy. Nie przetestowanie (jak w sparingu) jakichś rozwiązań taktycznych, ale show. Czyli kasa, nic innego! I my się tym, niestety, grzejemy. Kupujemy koszulki FCB i informujemy wszem i wobec, jakimi to nie jesteśmy kibicami Barcelony (czy innych Manchesterów). Sympatykami i owszem. Ale NIGDY kibicami. To hasło wytrych zarezerwowane dla niewielu. Tak jak nigdy nie uznam tzw. „sezonowców”, dziś kochających na zabój polską Borussię, a za rok np. polską Sampdorię (są już tam Wszołek z Salamonem, to dlaczego nie…). Kibic, to forma wierności ideałom, nawet, a zwłaszcza w czasach kryzysu. Czy uważacie, że gdyby dziś do Polski przyjechała Barcelona, która sezon zakończyła na 8. miejscu w lidze hiszpańskiej, cieszyłaby się aż takim powiedzeniem w „Super Meczu” w Gdańsku? Pytanie retoryczne, prawda? To nie był żaden „Super Mecz”. Obok meczu to wydarzenie nawet nie stało. To było „Super Show” (albo raczej "Super Skecz") dla widzów i konsumentów. Bo na pewno nie dla kibiców.

Polski futbol sięgnął dna. I to jest niestety przykre. FC Barcelona jest dla wielu (podkreślam: nie dla wszystkich) jedynie substytutem polepszenia samopoczucia. Namiastką czegoś nieosiągalnego przez polskie zespoły klubowe. A przez to tak pożądaną. Namiastką piłkarskiej ekskluzywności i luksusu. Namiastką za życzeniami, aby polska piłka była potęgą choćby na wzór hiszpański albo niemiecki. Namiastką ideału. Dla mnie ta sama Barcelona i jej warszawska szkółka jest dramatem w wymiarze historycznym. Bo okazało się, że otwierając szkółkę w Polsce, de facto sprowadzono nasz kraj do roli krajów (piłkarskiego) trzeciego świata. Skoro wykorzystując słabość polskiego szkolenia szkółkę otworzyła FCB, to jej śladem mogą niebawem podążyć inni. Naprawdę dziwnie to wygląda, jak małe polskie dzieciaczki występują w trykotach Barcelony i są z tego dumne. Myślę jednak, że bardziej dumni z tego faktu są ich rodzice. Tychże rodziców nie interesuje sam fakt rozwoju ich dziecka w kochanej przez nas dyscyplinie sportu. Ich przede wszystkim interesuje podbicie własnego ego, kosztem malucha, który jeszcze wielu rzeczy nie rozumie. Uważacie, że jest dziś różnica w szkoleniu dzieciaków w Warszawie między szkółką Barcelony i dajmy na to Legii? Jeśli odpowiecie twierdząco, to znak, że… jednak temat nie jest Wam bliski. Autentycznie wściekłbym się, gdyby w Namysłowie powstała szkółka Barcelony, Legii czy nawet lubianego tu Śląska Wrocław. Bo to oznaczałoby pogłębianie konsumpcyjnego toku myślenia. Czy polski 6-latek trenowany w szkółce Barcelony jest dziś kimś lepszym od rówieśnika szkolonego w Legii czy Polonii? Nie, nie jest. Ale logo FCB daje mu (konkretnie jego rodzicom) złudne wyobrażenie o tym, że przynależy do elity. Że jest kimś lepszym. Podwójnie więc bolesna będzie dla niego boiskowa konfrontacja z rówieśnikami z Pcimia Dolnego, którzy okażą się lepsi. Przepraszam, już okazują się lepsi. To błędne koło, prowadzące do kompletnego zmarginalizowania dokonań własnych (polskich), na rzecz tych pachnących luksusem. I nikt nie wmówi mi, że w szkółce FCB podejście do treningów jest zupełnie inne. Polscy trenerzy nadrabiają stracony czas w szybkim tempie i też doskonale wiedzą, jak ważna w treningu dzieci jest choćby psychologia.

W Polsce dziś piłkarskich ideałów do naśladowania nie mamy. Ot trójka z Borussii i to byłoby na tyle. Sympatycy kompensują to sobie właśnie wizytami na „Super Meczach”. I katują nas później tym, jak to kochają Barcelonę, szczególny upust swej miłości dając na Naszych Klasach i innych Facebookach. To sezonowcy kolorujący rzeczywistość. Sezonowcy mający potrzebę przynależności do czegoś ekskluzywnego. Taką ekskluzywnością jest na swój sposób Barcelona. Ale przecież ta sama Barcelona upokorzona została kilka tygodni wcześniej wręcz bez precedensu! I to pierwsza Barcelona, a nie trzecia! Upokorzyli ją w Lidze Mistrzów niemieccy wyrobnicy (artyści) z Monachium. I co? I nic! Odpowiednio nagłośniony „Super Mecz” spełnił swoją rolę. Okazało się, że w Polsce mamy rzeszę fanatyków klubu z Barcelony, w której nigdy nie byli! I deklarujący walkę o niepodległość Katalonii, o której nie mają zielonego pojęcia! To przykre, ale prawdziwe. To przykre, że media tak ogłupiły naszą społeczność. Ale jednocześnie przykre, że w naszym kraju okrutnie brakuje bohaterów godnych do naśladowania. Bohaterów, których nawet sezonowcy („Super Kibice”?) muszą poszukiwać na drugim krańcu Europy.

Proza życia jest na tyle brutalna, że w rozgrywkach europejskich pucharów drżymy nawet o wynik dwumeczu z reprezentantem klubowej piłki z Azerbejdżanu. A skoro tak, to trudno, aby wygodniccy zadali sobie trudu w poszukiwaniu sensu życia wokół siebie. Oni potrzebują satysfakcji tu i teraz. Oni potrzebują identyfikacji z czymś, co nosi metkę „exclusive”. Polska liga? A gdzie tam! To dziadostwo! Polska reprezentacja? Eee, piłkarskie niedołęgi! Kluby niższych klas? No dajcie spokój! Wstyd się czymś takim interesować! Przykre to, ale prawdziwe. Przykre, że dziś telewizja wyprała ludziom mózgi. Że idziemy na łatwiznę w każdej dziedzinie życia. Że interesujemy się tym, co w danym momencie jest „trendy”. Ale gdyby ta sama piłkarska reprezentacja naszego kraju za rok walczyła o medal Mistrzostw Świata, to właśnie ona byłaby obiektem uczuć i westchnień. Niestety, obiektem uczuć tych, którzy dziś na nią plują. Jakże jesteśmy w swych opiniach i uczuciach skrajni oraz obłudni…

Żeby była jasność. Nie mam nic przeciw emocjonowaniu się grą Barcelony czy Realu. Zespoły te rzeczywiście często wznoszą się na poziom, który z przyjemnością się ogląda. A skoro kogoś to pasjonuje, to proszę bardzo. Ale nie mogę już znieść zachowań ocierających o religię, które przy byle okazji znikną niczym poranna rosa. W dzisiejszych czasach ludzie popadają ze skrajności w skrajność. Chcą utożsamiać się z tym, co najlepsze. OK, niech i tak będzie. Szkoda tylko, że robią to w sposób nieprzemyślany i przez to śmieszny. Gdy w sieci czytam tekst w stylu „Jutro gramy z Rayo Vallecano” (to o polskich „fanach” Barcy”), to nie wiem czy śmiać się czy płakać. Tak może powiedzieć kibic Startu Namysłów o sobotnim meczu w Radzionkowie. Albo kibic Śląska Wrocław o czekającej jego zespół potyczce z Club Brugge. Że już nie wspomnę o sprężarce w sieci i prześciganiu się w obelgach kierowanych pod adresem np. Realu Madryt. Na Boga, co się z ludźmi dzieje?! Przecież 99% tych sieciowych napinaczy w życiu nie widziała kibica Realu lub Barcelony! To skąd ta złość? No nie rozumiem tego.

Żeby była jasność. Nie przeszkadza mi paradowanie ludzi w koszulkach klubów zachodnich. To indywidualna kwestia gustu każdego z nas. Sympatyzujesz z Barceloną i chcesz ten sposób okazać ową sympatię? OK, Twoja brocha. Ale irytuje mnie ta sama koszulka, gdy jej właściciel próbuje przekonać mnie do swoich argumentów związanych z jego gorliwym kibicowaniem tejże ekipie. No to już jest dla mnie wynaturzenie. Swego czasu słyszałem od jednego z takich delikwentów opinię, że Start Namysłów nigdy nie będzie miał takich dobrych jakościowo koszulek meczowych jak ma klub X, w którego produkcie tegoż spotkałem. Że koszulka klubu X, to jest technologiczny kosmos. Fakt, tak może rzeczywiście być. Ale kosmos to dla mnie w tym momencie podejście takiego "kibica" do tematu. Nie koszulki, ale właśnie kibicowania.

Natura kibica jest relatywnie czytelna. Jeśli ten na co dzień kibicuje drużynie X, to śledząc rozrywki na innym poziomie czy w innym kraju, przeważnie obiera sobie jedną drużynę z tej ligi, jako tą, na której grę i wyniki będzie zwracał większą uwagę. Łatwo to wytłumaczyć –  grę wchodzi czynnik rywalizacji. A punktem odniesienia będzie właśnie drużyna X na tle drużyn pozostałych. Nie oznacza to jednak, że osoba ta została właśnie kibicem. To dla mnie zbyt duże nadużycie. Osoba taka sympatyzuje jedynie z klubem, którego być może na oczy nigdy nie zobaczy, ale z jakichś powodów śledzi jego grę. Tymczasem przed tygodniem nagle poznałem inną futbolową rzeczywistość. Wysyp „fanatyków” Barcelony nad polskim morzem. Pewnie, byli też tam polscy kibice tego klubu, aktywnie wspierający FCB na meczach w Hiszpanii czy Europie. Ale była ich garstka. To pasjonaci i faktycznie kibice, którzy na swój sposób mogą imponować. Reszta, to sterowani mediami konsumenci. Tacy, którzy całkiem poważnie opowiadają, jak to „ich” Barcelona zmiotłaby na boisku np. warszawską Legię. Brzmi komicznie, prawda? Wynik rzeczywiście mógłby być dla legionistów mało ciekawy, ale kto to mówi?

Chciałbym dożyć w tym kraju czasów, w których polska piłka nożna stanie się powodem do dumy, a nie wstydu. W których hasło „kibic” będzie mieć pozytywny wydźwięk. W których hasło „kibic” nie będzie hasłem nadużywanym. W których ludzie co dwa tygodnie będą chcieli oglądać mecze swojego klubu, a nie wybierać się na stadion tylko dlatego, że akurat przyjeżdża atrakcyjny rywal. Tak jest choćby w sąsiednich Niemczech i jest to imponujące. Podam przykład. Ta sama Barcelona kilkanaście dni wcześniej (w dużo mocniejszym zestawieniu) zawitała do Monachium na mecz z Bayernem. Myślicie, że o bilet było tam łatwiej? Nie, tam też na mecz waliły tłumy. Różnica była jednak taka, że w Niemczech zdecydowana większość chciała zobaczyć, jak Bayern ponownie rozprawia się tą słynną Barceloną. Ludzie chcieli oglądać przede wszystkim SWÓJ klub w konfrontacji z Katalończykami. A nie odwrotnie. I to jest właśnie ta subtelna różnica.

Myślicie, że jeśli – dla przykładu – od przeszło 20 lat śledzę grę i wyniki dajmy na to Nottingham Forest, to jestem ich kibicem? Bzdura? Myślicie, że jeśli obejrzę ich na żywo kilka razy, to stanę się ich kibicem? Kolejna bzdura? Nie ma w tym żadnej regularności. To jedynie sympatyzowanie z jakichś tam powodów. Nigdy nie stanę się kibicem klubu X czy Y, bo moje piłkarskie serce jest już zajęte. Zajęte przez Start Namysłów, którym ja i wielu innych ludzi żyje 24 godziny na dobę. Który jest dla mnie „Mes que un club” ;-). To mój sposób na życie i wiem, że nierzadko ”uwieram nim” osoby mi bliskie. Ale taka jest właśnie natura kibica, którą genialnie w swoich książkach tłumaczą choćby Nick Hornby („Futbolowa gorączka”) czy Michał Okoński („Futbol jest okrutny”). Futbol (tu Start Namysłów) jest silniejszy ode mnie i zdaję sobie sprawę z tej… słabości (mojej i wielu innych). W tym przypadku słowa Billy’ego Shankly’ego (legendarnego menadżera Liverpoolu) idealnie oddają nastroje każdego kibica (tu koniecznie powinienem wstawić emotikon z wymownym uśmieszkiem): „Niektórzy uważają, że piłka nożna jest kwestią życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Zapewniam, że jest czymś znacznie, znacznie ważniejszym”. Pamiętajcie jednak, że mówimy tu o kibicach, a nie sympatykach czy piłkarskich konsumentach. Bo to subtelna, ale jednak zdecydowana różnica.

A jakie jest Wasze zdanie w tej kwestii? Zapraszam do zajęcia własnego stanowiska. Proszę o komentarze i przedstawienie własnego punktu widzenia na sprawę. [KK]

P.S. Logo w artykule wykorzystano z portalu www.super-mecz.pl.

Zaloguj się aby móc dodawać komentarze
2 Komentarze | Dodaj własne
  • Cieszę się Roman, że ktoś zareagował. Pozwól jednak, że temat NKS-u poruszymy na PW. To nasze sprawy i postronnym obserwatorom nic do tego. Zadzwonię w ciągu doby, OK?

    Lubię 0 Krótki URL:
  • Cyniu zgadzam się z Tobą co do otoczki meczu Lechii z Barceloną, że było to tylko ustawione na zysk i czysty marketing, ale po co znowu musiałeś dodać temat naszego klubu w wątku o nieomylności kibiców. Rok temu już pisaliśmy o takiej sytuacji w klubie jaka jest teraz, że może tak być jak Prezes Wołczański wycofa się i założy sobie klub w Głuszynie i co teraz czy nie mieliśmy racji, że następuję powolne tzw. "gaszenie światła" w klubie? Gdzie jest drużyna juniorów starszych (w takim klubie jak Start Namysłów taka drużyna powinna być jedną z ważniejszych jak nie najważniejsza). Dlaczego do tego się nie odniesiesz? Może nie to kibice mają wzór na nieomylności ale nasi "nieomylni" działacze...

    Lubię 0 Krótki URL: